wtorek, 17 marca 2009

Drzewo Jozuego


Rano, kilka minut po wschodzie słońca pojawił się na horyzoncie leciutki dym. Właściwie, żeby go zobaczyć, trzeba było się dobrze przyjrzeć. Gdzieś daleko, za linią lasu coś płonęło. Ciekawe, pomyślałem, zaparzyłem kawę i usiadłem przy stole. Poranek był piękny. Chłodne powietrze wpadało przez otwarte okno i wypełniało moje płuca. Przez krótką chwilę czułem się jakby ta cała historia mnie nie dotyczyła. Tak długo byłem w drodze, dni przeważnie wyglądały tak samo i nic nie zapowiadało jakiejś zmiany. Świat, który zostawiłem za sobą już nie istniał i właściwie nie miałem do czego wracać.
Pokój był prawie pusty. W kącie rozłożyłem śpiwór, pod oknem stał stary stół, z którego płatami odchodziła farba i jeszcze krzesło. Jak dobrze jest usiąść na krześle. Po tygodniach wędrówki, spaniu i siedzeniu na ziemi tu znalazłem krzesło. Widocznie ostatni lokator tego domku, musiał opuścić go przed spaleniem wszystkich sprzętów. Najwyraźniej nie było tu nikogo przez całą zimę, bo inaczej stół i krzesło podzieliłby los innych mebli, których szczątki walały się koło pieca.
Dym na horyzoncie dawał nadzieje na spotkanie człowieka. Choć właściwie obawa przed tym kto to może być, była silniejsza od nadziei... Czułem niepokój i bezwiednie zacząłem nucić. Piosenka za piosenką, utwór za utworem. Ta muzyka dawała mi spokój. Znałem jej każdy dźwięk. Muzyka z pustyni, gdzie ulice nie mają nazw, a ziarnka piasku czujesz niemalże na skórze...
U2 – „The Joshua Tree”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz