poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Woda

Łódź odbiła od brzegu. Na razie siła mięśni wystarczała. Powoli, metr po metrze pokonywali nurt. Płynęli w górę rzeki. Słońce właśnie wschodziło i krystaliczna woda w jego bladym świetle wyglądała pięknie. Chłodne, wilgotne powietrze wciskało się w ubranie i przeszywało do szpiku kości. Mijali ostatnie zabudowania, wpływali na jezioro. To dziś był ten dzień, kiedy mogło otworzyć się przejście. Zmieniali się co kilka minut, utrzymując tempo. Dziób łodzi rozcinał lustrzaną taflę. Powoli zbliżali się do celu. Gdy zaczęli się zapadać w toń jeziora, wiedzieli, że to jest właśnie to. Z obu stron mieli ścianę wody, która wbrew fizyce nie zalewała ich. Jak przejście przez Morze Czerwone. Łódź siłą rozpędu nadal się przemieszczała, a niebo nad ich głowami było już prawie niewidoczne. Znaleźli się w długiej i wąskiej szczelinie, która na samej górze, u powierzchni, zaczęła się już zamykać. Woda wokół nich świeciła jakimś dziwnym fioletowo - różowym światłem i czuli jak czas został gdzieś obok. Przestrzeń, którą znali też jakby się oddaliła i byli pewni, że woda w której się znajdowali przenosi ich w miejsce, o którym nic nie wiedzą, ale przecież to właśnie chęć jego ujrzenia przywiodła ich właśnie tu, tego dnia i o tej godzinie. Woda, to rozświetlała się, to przygasała i pulsowanie to w połączeniu z jej cichym szumem zsyłało sen, który po chwili spowił całą trójkę. Śniły im się kolory. Takie jakich jeszcze nie widzieli. I dźwięki przejrzyste jak woda...

Neu! Seeland:
Neu! - Seeland

Neu! - niemiecka krautrockowa grupa muzyczna, stworzona w 1971 roku przez byłych członków Kraftwerk.
Skład:
* Klaus Dinger
* Michael Rother
* Conny Plank (producent i inżynier dźwięku)

piątek, 24 kwietnia 2009

Muzyka z Szarej Przystani

Dziś będzie o muzyce z plaży, o falach odbijających się w dźwiękach i dźwiękach w których czuć sól. Znad morza, w pewne utwory wpływa taka specyficzna nostalgia, która sprawia, że słucha się tego jakoś inaczej. Co ciekawe, spora część ludzi mieszkających nad nim, nie dostrzega tego piękna, kryjącego się w rytmicznym uderzaniu fal o brzeg. Niestety, zwykle jak ma się coś na co dzień , zaczyna to powszednieć...

Dla człowieka, którego miasto jest dramatycznie otoczone lądem, morze jest czymś niesamowitym. Jest jak Szara Przystań u Tolkiena. Miejsce, skąd możesz wyruszyć. Wypłynąć, zapomnieć i nie oglądać się za siebie, a świat jest twój i niczyj inny. Niby w dzisiejszych czasach taką role spełniają lotniska, ale to nie jest to samo. Lotnisko jest pozbawione duszy. Zamknięte strefami, przez które przejść mogą tylko wybrani, bramkami, sztucznymi uśmiechami obsługi, sklepami bezcłowymi. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jest na wyciagnięcie ręki. Można je dotknąć, posmakować, zanurzyć się w nim i już tylko siła własnych mięśni, umiejętności, charakteru ogranicza przed wyruszeniem poza horyzont. Uwielbiam portowe miasta, niby tętniące życiem jak każde inne, a wystarczy jednak przejść kilka ulic gdzieś w bok by odnaleźć ten spokój płynący z morza. Żaden park, czy ogród w mieście otoczonym lądem nie może się z tym równać. Uwielbiam puste plaże, i wzburzone fale. Tą ciszę w hałasie i spokój w szalejącej wodzie.

Pierwszą płytą, o której pomyślałem w kontekście morza i która kojarzy mi się z tą szczególną nostalgią jest „Good God’s Urge” nieistniejącego już zespołu Porno For Pyros. Wieczór na plaży, nad oceanem, księżyc nad Thaiti, Bali, Hawaje, Kalifornia.

Nieśpieszna leniwa muzyka, sącząca się powoli z głośników.

Posłuchajcie, Porno For Pyros - "Bali Eyes":

Porno For Pyros - Bali Eyes

wtorek, 21 kwietnia 2009

Czerń i biel

Czuł się za duży. Tak było od zawsze. Zawsze wystawał z szeregu, wyróżniał się, wzbudzał zainteresowanie. Nie lubił tego i ciągle chodził zgarbiony. W szkole zawsze nauczycielki krzyczały na niego – Wyprostuj się!!! A on nie chciał, pragnął tylko wtopić się w tłum, pozostać niezauważony. Przemknąć przez życie bocznymi uliczkami. A tu nic z tego. Było to nierealne. Do tego wszystkiego jeszcze nie cierpiał sportu, w kosza grał jak ostatnia noga, a wszyscy ciągle gadali o świetnych warunkach fizycznych i innych równie ważnych pierdołach. Przez te swoje nienormalne gabaryty nie miał też powodzenia u dziewczyn, chociaż może bardziej przez to, że właściwie się nie odzywał, nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na pytania. Chodził więc taki zgarbiony, chudy, w czarno-białym swetrze i od świata, który nie chciał się od niego odczepić odgradzał się słuchawkami. Właściwie nie zawsze grała w nich muzyka. Chodziło tylko o to, żeby się do niego nie odzywali. Nie znosił ich gadających ciągle głów, rozkrzyczanych telewizorów i rozwrzeszczanych gazet. Dzięki słuchawkom czuł się jakby ponad tym. Czasami słyszał jak ze sobą rozmawiają, czasami mówili też o nim, bo wydawało im się, że ich nie słyszy. A on uwielbiał zatopić się w dźwiękach i iść sam bez celu przez miasto, gdy ten facet z grzywką szalał przy klawiszach i śpiewał tylko dla niego. Niczego mu wtedy nie brakowało.

środa, 15 kwietnia 2009

Kwaśny



Najpierw załamał się mój światopogląd. Jak to możliwe... ciągle o tym gadałem, a moja dziewczyna tylko się ze mnie śmiała. Litza odszedł z Acid Drinkers. Był to koniec lat 90-tych ubiegłego stulecia, a ja fanem Acidów byłem ortodoksyjnym. W dniu premiery mimo 38 stopni gorączki zjawiłem się w nieistniejącym już sklepie Planet Music po nóweczkę sztukę „High Proof Cosmic Milk”, a tu taki numer. Niby słyszałem, że już nie dogadują się tak jak kiedyś, ale taki monolit rozbity – zwaliło mnie to z nóg.

Życie jednak idzie dalej. Pojawił się Perła i płyta „Amazing Atomic Activity”, która była jakby odreagowaniem po stracie. Zupełnie nie nowoczesna, klasyczna, hardrockowa. Po jakimś czasie zespół okrzepł z nowym gitarzystą. Pojawił się „Broken Head”, chyba najlepszy moment w Perlazztym okresie zespołu. Płyta krótka, szybka, spójna, z jajem i z przebojem. Zawsze wbijało mnie w podłogę, gdy na telewizorach w empiku leciał teledysk do „Don’t go to where i sleep”.

Fani Acid’s. Pamiętam, że zawsze gdy w końcu doszło do kwaśnej demaskacji (w sensie odkrycia tego, że jesteśmy fanami), łapaliśmy całkiem inny kontakt. W akademiku na jakiejś imprezie poznałem kiedyś taką fankę, i w pracy fana. Od razu pojawiły się jakieś takie fluidy, specyficzne poczucie humoru, które powodowały łatwiejsze porozumienie, łatwiejszą wymianę myśli i zrozumienie.

No tak, ale Perła też wkrótce zniknął. Rozstali się w przyjaźni (to ważne) i pojawił się Lipa. Dla mnie bomba. Zawsze byłem fanem Illusion i ta zmiana wydawała mi się idealna. Czas jednak zweryfikował ją na niekorzyść zespołu. Lipa zniknął z rejonów działania Acid Drinkers prawie tak szybko jak się pojawił, zostawiając po sobie płytę „Rock is not enough”. Płytę nie najlepszą, do której najrzadziej wracam. Powstało pytanie co dalej?

Olass. Olek, dla mnie człowiek znikąd. Facet o którym nie wiedziałem nic, a który odnalazł się w zespole jak żaden z poprzedników. Zaangażowany, wesoły chłopak i dobry muzyk. Płyta „Verses of Steel” z jego udziałem i w większości jego autorstwa miała być nowym otwarciem w historii zespołu. Dostaliśmy do ręki kawał świetnej metalowej muzyki, było pięknie i nagle mój światopogląd znów się załamał. Śmierć zabrała najmłodszego z Kwasożłopów. Olek miał 29 lat. Po koncercie w Krakowie położył się spać i już się nie obudził. Koledzy z zespołu myśleli po prostu, że długo śpi, ale gdy przyszli go obudzić było już za późno. Umarł z przyczyn naturalnych, niewydolność krążenia po długotrwałym wysiłku fizycznym. Chodziłem struty, bardzo mną ta śmierć wstrząsnęła, był młodszy ode mnie...

Jednak przedstawienie musi trwać, chłopaki postanowili grać dalej. Co będzie w przyszłości - czas pokaże, ale na pewno Acid Drinkers pozostaną czymś ważnym w moim życiu. Piasek w klepsydrze ciągle się przesypuje, czas płynie...

wtorek, 7 kwietnia 2009

Psychopop

Wyruszył z domu jeszcze przed świtem. Wtedy dobrze się podróżuje. Jest pusto, chłodno. Przejeżdżał szybko przez uśpione miasteczka i wsie. Radio grało, świat nie wydawał się być taki zły jak zawsze. Poranek był zimny, wiosenny, kilometry szybko mijały i dystans do pokonania skracał się i znikał. Świat budził się do życia, a krawędź wszechświata zbliżała się nieubłaganie. To tam był umówiony, tam miał wyznaczone spotkanie. Przestrzeń robiła się coraz bardziej pusta. Najpierw zaczęły znikać domy i zabudowania, później drzewa, ptaki, drogi, trawa, kępy zarośli. Na koniec zniknęły kamienie i horyzont rozmył się gdzieś w oddali. „To chyba tu” – pomyślał i obejrzał się za siebie. Nie było jeszcze tak źle, gdzieś tam widać było jakieś światła. Pustka nie była jeszcze całkowita.

Pustkę krańca wszechświata wypełniał błyskający z oddali kolorowymi światełkami supermarket „Szatan Value”. Najpiękniejszy zły szerokim uśmiechem i otwartym gestem zapraszał do wejścia. Konie niespokojnie zarżały pod maską, lecz spokój jego twarzy był tak zniewalający, że nie sposób było nie wejść do środka. Nie połechtać się troszeczkę. Takie wszystko było piękne i błyszczące, wino tak dobre, a głos kusiciela tak słodki, że liczyło się już tylko mieć na własność, być posiadaczem. Te piękne miski i jogurty, pachnący chleb i kolorowe butelki lśniące na półkach, olej silnikowy i dvd prawie za darmo... Cel podróży jak ten horyzont, powoli zaczął się rozmywać, przestrzeń zakrzywiła się, aż nakrył wszystko sen...

...straszny...

Pudelsi - WampirPüdelsi - Wampir

czwartek, 2 kwietnia 2009

Rower i osobliwe połączenie

Początek dnia, otwieram oczy i już jestem zmęczony. Przesilenie wiosenne dopadło mnie jak nic. Na szczęście jest ciepło, można jeździć rowerem, oderwać się trochę od rzeczywistości i zmęczyć się fizycznie. Poczuć zakwasy w nogach. Uwielbiam rower, choć Mazowsze nie dostarcza szczególnych przeżyć jadącemu, przez tą swoją cholerną płaskość. Ciężko jest znaleźć jakieś urozmaicenie terenu, ale i tak jest fajnie. Na razie jeżdżę tylko po mieście, ale zaczynam planować dłuższą wyprawę, pewnie do Puszczy Kampinoskiej. Odpowiednią mapę już zakupiłem, teraz tylko systematycznie muszę zacząć odbudowywać formę. Taka pogoda zachęca do tego.

Tak, miało być o muzyce, a tu taki wpis cyklistyczny mi się pojawił. Słońce jednak skłania do pozytywnego myślenia, witamina D, endorfiny, wszystko działa jakoś tak dobrze. Żebym tylko znalazł czas na to wszystko.

Ale mimo wszystko muzyka musi się pojawić... świeci słońce, myślę sobie o wyprawach rowerowych, siedzę przy komputerze, a w tle gra Black Sabbath – „Killing Yourself To Live” z płyty „Sabbath Bloody Sabbath” osobliwe połączenie zaiste...

„Cóż, ludzie patrzą i ludzie się gapią
Cóż, chyba mam to gdzieś
Zaharowujesz się i co ci dają?
Po prostu zabijasz się by żyć
Zabijasz się by żyć”

...a może to wcale nie jest nie na temat?

Black Sabbath-Killing Yourself To Live-mw<- do posłuchania