czwartek, 23 września 2010

Chłopcy

Chłopcy lubią udawać. Wcielać się w role, czasami walczyć o to, żeby być Jankiem z „Czterech pancernych”, albo jakimś słynnym piłkarzem. Chcą mieć najlepszy pistolet, nawet jak jest tylko z drewna. Kradną ojcu lakier z garażu. I już jest piękny, już błyszczy i już czuć można się jak policjant z Miami. Chłopcy chcą mieć najlepszą procę i łuk z leszczyny, a strzały, żeby leciały najdalej.

Chłopcy chcą grać w zespole. Niektórym później się to udaje. Może nawet są z tym szczęśliwi. Na pewno przez krótką chwile, gdy garaż czy inna kanciapa wypełnia się dźwiękiem, szczęście to jest pełne. Innym zostaje tylko rytmiczne ruszanie się przed lustrem i wizualizowanie sobie gry w jakiejś super kapeli. Tak już mają i często na koncertach widać chłopców w różnym wieku naśladujących swych idoli. Wystarczy dobrze się przyjrzeć i już wiadomo, kto jest gitarzystą, kto perkusistą, kto basistą.

Wczoraj wieczorem TVP Kultura pokazała koncert grupy Closterkeller z roku 1995 i przypomniałem sobie jak to kiedyś byłem pod wielkim wrażeniem gry Pawła Pieczyńskiego. Strasznie mi się podobało, gry widziałem go na scenie. Czarna gitara, czarny strój, mimika i ruch sceniczny ograniczone do minimum. Właściwie tylko stał i grał, a spod jego palców wypełzały gejzery dźwięków. Wydawał się taki zamknięty w sobie, odległy, a ja też taki byłem. Wtedy, przez chwilę chciałem być nim, albo przynajmniej robić za drugiego gitarzystę. Stać z drugiej strony sceny i przygrywać mistrzowi.
Później, moje fascynacje muzyczne wielokrotnie się zmieniały. Byłem gitarzystami całego świata, a i style muzyczne w jakich się znajdowałem były najprzeróżniejsze – od rocka w przeróżnych nawet najbardziej ekstremalnych odmianach, poprzez hip-hop, aż do jazzu. I nawet teraz po całym ciężkim dniu, lubię położyć się na kanapie ze słuchawkami na uszach i w głowie być najlepszym gitarzystą świata mimo, że nigdy nie wyszedłem poza emol cedur amol dedur.
Ostatnio grałem w Zeppelinach, a wczoraj znów z Pieczyńskim w Closterkellerze.