Początek lata. Wychodzę rano. Jeszcze wszyscy śpią. Ołowiane niebo wisi nisko nad głową. Idę pustą ulicą. Oszczekuje mnie stado małych miejscowych piesków. Kolejny zakręt. Kolejny piesek z głosem zupełnie nie pasującym do swej fizjonomii. Skąd w takim mikrym ciałku taki baryton? Wchodzę do lasu. Najpierw jest góra. Piaszczysta, lekko wzmocniona drewnianymi belkami tworzącymi rodzaj schodów. Potem ścieżka opada lekko w dół by skończyć się stromym zejściem po korzeniach sosen. Dalej znowu jest piach i lekko pod górę. Wspinam się powoli, staram wyrównać oddech, a stopy grzęzną w gruncie. Ze szczytu wniesienia widać morze, jeszcze tylko przejście przez pustą plażę i jestem na końcu Polski. Zanurzam dłonie w wodzie, a fale moczą mi buty. Kieruję twarz swoją ku zachodowi i ruszam przed siebie. Jestem zupełnie sam. Idę tak, by być jak najbliżej rytmicznie obmywających brzeg fal. Pośród setek niewielkich kamyczków błyszczą drobinki bursztynu. Wiatr wieje, a niebo wygląda tak jakby zaraz miało pęknąć. Słucham muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz