poniedziałek, 21 marca 2011

Budzę się

Saksofony rozkrzyczane, metalowe potwory wyskakujące zza rogu. Gonią mnie i wrzeszczą jak opętane. Uciekam.
Jestem zamknięty w jakimś opuszczonym miejscu. Pełnym rur, metalowych schodów, nieszczelnych instalacji wypuszczających kłęby pary i okien z powybijanymi szybami. Siedzimy tu we czterech, choć jeden z nas składa się tylko z głowy, podłączonej masą szklanych rurek do jakiejś skomplikowanej maszynerii. Czy otwór wielki w czaszce da się zmierzyć przyżyciowo?
On jest najmądrzejszy z nas. Ciągle mówi, opisuje, prowadzi narrację. Tak jakby zamilknięcie miało zakończyć jego istnienie. Jeden z nas ucieka, potem ja. Na zewnątrz panuje nieopisany chaos. Jest noc i ogień płonie. Są ludzie z pochodniami i strzały, które omijają mnie o włos. Wracamy po tych co zostali. Po gładkiej ścianie, przez małe okno. Ubrani w srebrne i lśniące dwurzędowe garnitury, ukradzione gdzieś w pobliskim sklepie, z wybitą szybą wystawową. Ten z głowy tylko złożony właśnie umarł. Leży cicho w małym kartonowym pudełku przykrytym płótnem.
Wchodzi strażnik. Wielki czarny facet i wyszczerzonym uśmiechem werbuje do swojej armii. Podciągam się na drążku i zwinnym ruchem ląduję za oknem. Budzę się na rozświetlonym słońcem pięknym pobojowisku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz