piątek, 20 sierpnia 2010

Piątek trzynastego

                                                                                                   fot. Robert Rojewski www.rockmetal.pl

Przyjechaliśmy na miejsce gdy już na dobre zrobiło się ciemno. Noc była gorąca, samochód bez klimatyzacji, ponad 200 km w oponach i najgorsze – nie mogę napić się piwa - prowadzę. Zmieniam koszulkę, co nie potrzebne zostaje w bagażniku.
Ostatni raz byłem w Szczytnie chyba z 12 lat temu. Wakacje po pierwszym roku studiów, też jakiś koncert, też wieczór... Cholera, zmieniło się wiele. Miasto wypiękniało, zrobiło się takie wysmukłe, wymuskane, dużo bardziej przyjazne niż wtedy. Wtedy na miejsce koncertu, trzeba było przedzierać się przez jakieś błoto, bramki stały tuż przy ulicy. Teraz jest pięknie. Kwiaty, skwerek z pomnikiem Klenczona, ławeczki, piasek na plaży nad jeziorem, podświetlony zamek, otwarty dziedziniec.
Na scenie Hunter, ale to nie na niego tu przybyliśmy. Hunter świętuje akurat urodziny, są goście, patos – jakoś mnie to nie bawi – nawet nie było „mizeri jor insajd of mi”, w ogóle nie ma tego przezabawnego angielskiego w wykonaniu wokalisty. Są za to ognie, Galindowie, cylinder na głowie. Trochę nie moja bajka.
Wychodzimy. Przez placyk, na drugą stronę ulicy, znad drugiego jeziora dochodzą dźwięki muzyki. Jakiś inny koncert. W pubie „Gama” gra fajny zespół. Kowery śmigają aż miło, jazzowe aranżacje Davisa, Red Hotów, Breakoutu... Siadamy na ławeczce nad jeziorem. Gdzieś nad horyzontem gra świateł. Musi tam szaleć burza. Na środku jeziorka podświetlona fontanna. Jest człowiek w koszulce takiej jak ja. Znaczy się są nasi. Ławeczka jest wygodna. Muzyka bardzo dobra, wokalista brawo! Czuję, że odpoczywam. Po raz pierwszy od dawna dociera do mnie klimat wakacji. Rozmawiamy o czymś, być może nawet o muzyce. W przerwie między utworami słychać, że Hunter nadal łoi. Jest bardzo nieśpiesznie i leniwie.
Na miejsce właściwego koncertu wracamy podczas fajerwerków, które ładnie kończą urodziny gwiazdy szczycieńskiego metalu. Deszcz zaczyna padać, co bardziej zapobiegliwi wyciągają parasole. Udaje mi się powstrzymać A. przed tym samym. Deszcz jest taki delikatny i ciepły, że profanacją byłoby uciekanie przed nim. Wystawiam do niego twarz, niebo rozświetlają fajerwerki. Przed nami już tylko Lao Che.
Chłopcy zaczynają się podłączać. Trwa to trochę, bo jest ich przecież siedmiu nie zawsze wspaniałych, a i sprzętu mają niemało. Wszystko idzie jednak niezwykle sprawnie i około godziny 23 zaczyna się atrakcja wieczoru. Jest niesamowicie. Już dawno nie przeżyłem czegoś takiego. Może nie chodzę ostatnio zbyt często na koncerty, ale zwykle już niewiele mnie na nich rusza. Tu jest inaczej. Całe ciało odbiera energię płynącą ze sceny. Dźwięki wypełniają mnie i czuję, że się nie zawiodę. Zaczynają od najnowszej płyty, jest „Czas” jest „Urodziła mnie ciotka” utwór który na płycie nie należał do moich faworytów na koncercie wbił mnie w ziemię „(...)I była parna zima i podał czarny śnieg. I wszystko było opacznie, cudacznie żywot mój biegł”. Utworu z „Prądu...” zrobiły na mnie największe wrażenie. Z każdym kawałkiem było coraz lepiej, było coś z „Powstania...”, było „Hydropiekłowstąpienie”. Było wszystko co sobie wymarzyłem. Było zero gwiazdorstwa. Spięty odkładając gitarę wręcz odsuwał się na bok, jakby pokazując, że ten zespół to jeden organizm. Do tego dochodzi prawdziwa radość z grania i energia płynąca do publiczności.
Serpentynami po miedzy jeziorami pojechaliśmy tam gdzie spać mieliśmy. Prąd elektryczny otaczał nas ze wszystkich stron. Błyskał się i przebicie między niebem i ziemią było faktem. Elektryczny anioł stróż zaprowadził nas na miejsce.
Całą noc śnił mi się ten koncert. Cały następny dzień śpiewałem sobie piosenki Lao Che – najlepszego polskiego zespołu obecnie. Dziękuję panowie. Czapki z głów.

wtorek, 3 sierpnia 2010

„Babe i’m gonna leave you” i kilka słów ponadto


Festiwal najpiękniejszych piosenek bloga „Muzyka w tle” ma zaszczyt przedstawić dzieło grupy Led Zeppelin „Babe i’m gonna leave you”. Dziełem jest ten niesamowity aranż, te gitary, bębny, wokal – mistrzostwo świata. Piosenka bowiem jest autorstwa niejakiej Anne Bredon i powstała w latach 50 XX wieku. Zeppelini nagali ją w roku 1968 i wydali na swojej pierwszej płycie w styczniu roku 1969. Ale cóż pisać można o muzyce, niech zabrzmi, niech broni się sama i niech urzecze was tak jak mnie urzekła.



Jak ciężko mi napisać cokolwiek na tego bloga... Chyba już z siedem razy musiałem wstawać od komputera podczas pisania tego krótkiego tekstu. Zawsze gdy próbuję pisać, One mają wielki apetyt na chrupki, chce im się pić, sikać i jestem im potrzebny w stu tysiącach arcyważnych rzeczy. To bardzo irytujące. Nie tłumaczę się z tego, że wpisy pojawiają się tak rzadko, bo to też wina mojego lenistwa, ale niestety po całym dniu z moimi kochanymi dziewczynkami nie jestem w stanie spokojnie usiąść wieczorem i coś sensownego wymyślić. Wieczór należy raczej do relaksu i odmóżdżania się. Do spożywania płynów rozweselających i do nielicznych w ciągu doby rozmów z dorosłym człowiekiem. W dzień natomiast nie bywa lekko... Ale, żeby te moje wynurzenia nie były zbyt nużące, wróćmy jeszcze raz do pierwszej płyty Led Zeppelin – na uspokojenie. Teraz pan ma relaks...