poniedziałek, 21 grudnia 2009

„Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”



„Osoba, która nie widzi powodu, żeby być smutną, jest dla mnie z gruntu podejrzana” powiedziała KN w pewnym wywiadzie. Płyta jest piękna, dźwięki spadające na mnie i otaczające mą głowę sprawiają, że świat zaczyna wyglądać inaczej. Śnieg skrzy się za oknem, a zakamarki duszy przepełnia muzyka. Gdy słyszę te słowa, czuję jak wiele mam z nią wspólnego. Jestem bardzo podobny i często świat odczuwam zupełnie tak samo. Może też chciałbym spać rok, może siedem lat, a czasami gwiazdy są jak gwoździe przytrzymujące niebo, co na głowę chce mi spaść. I ten koncentracyjny parapet, obawy, wątpliwości, wrzask o brzasku – tylko kilka zapamiętanych słów. Słowa są na tej płycie chyba najlepsze ze wszystkich napisanych przez Kasię Nosowską. Muzyka jest inna. Zupełnie inna od wszystkiego co Hey zrobił do tej pory. Właściwie, nie liczyłem, że ten zespół jeszcze mnie czymś poruszy a tu proszę – dla mnie „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” to bardzo mocny kandydat do płyty roku. Polecam z całego serca. 

piątek, 11 grudnia 2009

Świetlicki "Dwanaście"


Po przeczytaniu książki Marcina Świetlickiego pt. „Dwanaście” naszła mnie myśl taka, że wypadałoby napisać coś o twórczości owego autora. O książce tej nie napiszę wiele, bo to kryminał i dziwnie byłoby coś więcej pisać o nim. Wierszy pana Ś interpretować też nie będę. Chyba wystarczy, że polonistki będą go przerabiać na kolejnym semestrze swego studiowania. Ciekawe, czy wiele z niego zostanie po tym przerabianiu... Może choć buty się ostaną...
Napiszę o nocnym pociągu relacji Olsztyn Główny – Kraków, kilkanaście lat temu. Pytanie: czego on słucha? Takiej poezji współczesnej, wulgarnej niekiedy. Kasecie zgubionej w pociągu relacji przeciwnej i odkupionej dnia następnego.
RockNoc też staje mi przed oczami. Taki program w telewizji publicznej i Świetliki w nim na żywo – zupełnie... Potem, lat kilka później koncert w Proximie w Warszawie. Pytanie: idziesz na Świetliki? Eee nie, boję się...
I dziewczyna bojąca się chmurki, grzyba i robaka. I pan Boguś, który na chwilę stał się panem Bogusławem.
Dużo płyt, wierszy jeszcze więcej. Proza bardzo udana. Sięgam po następną
Wszystkiego dobrego Panie Marcinie.

środa, 2 grudnia 2009

Freak

Walenty był telewizorem. Rano jak co dzień wstał z łóżka, przetarł kineskop i wyszedł z domu. Niebo pięknie lśniło błękitem i zielenią. Elektryczne smoki z gracją przemykały ponad chmurami i dzień zaczynał się na dobre. Walenty szedł powoli do pracy. Z każdą ulicą, przestrzeń zagęszczała się różnymi przedmiotami. Dołączały do niego pralki, tostery, radia i kuchenki, a we wszystkich świeciły się lampki i szumiało życie... Dzień był piękny.

***

Zapiski na kopercie. Odsłuch pierwszy.


Późny wieczór. Dzieci śpią, dom śpi. Cisza. Słuchawki.

Rozkrzyczane saksofony. Bas uderzający w serce. Wrzask. Korowód Grechuty i Anawy.
Zachód słońca, rzeka, z prawej Most Śląsko-Dąbrowski, z lewej Most Gdański, kościół z czerwonej cegły, rozpalony chodnik, zielony brzeg.
Letni wieczór. Gorąco... lato, kieliszek zmrożonej wódki... gorąco
Pociąg pędzi przez pola, otwarte okna, zapach dojrzewającego zboża, świerszcze, ziarnka piasku
Muzyka dla dorosłych.
Pustynia. Noc. Droga mleczna jasna jak nigdy dotąd.


***

Druga płyta w tym roku. Myślałem, że sobie ponarzekam, że to nie moja bajka, że przeginają panowie, że przeszkadzać będą mi te improwizacje, to nagromadzenie free jazzu, a tu nic z tego. Bardzo podoba mi się nowe oblicze Armii. Rewolucja i przewartościowanie brzmienia są niesamowite, ale to nic, to wszystko ma sens – to muzyka do kontemplacji (najlepiej smakuje wieczorem na słuchawkach). „Der Prozess” był kolejną (bardzo dobrą zresztą) płytą tego samego zespołu, był naturalną ścieżką rozwoju, „Freak” jest jakby z innej rzeczywistości, z innej planety, gdzie telewizory, tostery i pralki idą rano do pracy i szumi w nich życie. Jest to także powrót do korzeni, w zespole znów pojawili się „ojcowie założyciele” – Robert Brylewski i Sławek Gołaszewski. Słychać w tym spotkaniu radość i duży potencjał na przyszłość. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że Krzysztof „Banan” Banasik nie był zainteresowany uczestnictwem w czymś tak niesamowitym, może nie chciał, może nie został zaproszony... ale cóż „gdyby wszystko było inaczej, gdyby było odwrotnie(...)” jak śpiewa Kazik...
Nowa jakość, dla mnie coś niesamowitego. Polecam.

Do posłuchania singlowy „Green”
Armia - Green

wtorek, 1 grudnia 2009

Rock W Ruinach

Pierwszy koncert rockowy na jakim byłem miał miejsce w Szczytnie. Był 25 lipca 1993 roku, a impreza nazywała się „Dni I Noce Szczytna”. Pamiętam, że przez kilka lat, był to sztandarowy punkt moich wakacji. Jakoś zawsze się tak zdarzało, że pogoda wtedy dopisywała. Wczesnym popołudniem jechaliśmy zmyć z siebie brud dnia i ryzykując życie, zanurzaliśmy się w kipiel, w jaką zmieniała się woda za młynem. Potem, czyści jak łza pakowaliśmy się do busa, czasami do kilku osobówek i jechaliśmy do Szczytna. Koncerty odbywały się na dziedzińcu zamku, a scena ustawiona była na pozostałościach murów – po prostu „Rock W Ruinach”.

Brzmienie powalało, przepona odbierała każde uderzenie perkusji i do tego jeszcze bliskość tych, których znałem tylko z radia, telewizji i gazet. To tam widziałem na żywo Hey (zaraz po wydaniu płyty „Fire”), Closterkeller, Kolaborantów, Illusion, Kazika Na Żywo, Hunter i wiele innych zespołów, których teraz nie pamiętam.

Każdy wyjazd na koncert do Szczytna był dla mnie świętem, okazją by poczuć, że jestem częścią tej rewolucji muzycznej jaką były wczesne lata 90-te XX wieku. To wtedy muzykę dla młodzieży grała młodzież, a muzycy byli nie wiele starsi od nas. To wtedy na świecie eksplodował grunge, a radia i telewizje, grały te wszystkie wspaniałe dźwięki.

Po jakimś czasie impreza przeniosła się z dziedzińca na plażę miejską, potem zmetalizowała się i zmieniła w Hunterfest, który to ostatnio chyba znajduje się w upadku. To jednak były magiczne lata 90-te, które eksplodowały muzyką, a ja byłem zbuntowanym dzieciakiem z liceum przeżywającym to wszystko całym sobą.

wtorek, 17 listopada 2009

Pan Rollins i jego Band

Szperając ostatnio w internecie natknąłem się na artystę, który dość duży ślad zostawił po sobie w muzyce. Duży, bo to niewątpliwe wielki facet, a nawiązania do jego twórczości (w szczególności do tej piosenki, którą prezentuję poniżej) można znaleźć u takich wykonawców jak Kazik Na Żywo, czy Illusion. Panie i Panowie oto Henry Rollins – posiadacz niewątpliwie najwspanialszej muskulatury wśród muzyków rockowych, aktor (ma na swoim koncie występ choćby u Davida Lyncha w filmie „Lost Highway”), pisarz, poeta, wydawca. Autor kilkudziesięciu płyt i takiej samej liczby książek. Intelektualista o wyglądzie mięśniaka.
Po raz pierwszy zapoznałem się z jego twórczością przed pamiętnym, reaktywowanym po latach, festiwalem w Woodstock w 1994 roku. Trudno w to teraz uwierzyć, ale Telewizja Polska posiadała prawa do festiwalu i można było na żywo oglądać transmisję z tej imprezy poprzedzoną informacjami o mało znanych artystach. I tak właśnie poznałem wtedy Rollins Band, Primus, Green Day, czy Nine Inch Nails.
„Liar” które prezentuję, to chyba najbardziej znany utwór z płyty „Weight” z roku 1994. „Najbardziej podła piosenka miłosna” jak powiedział w jakimś wywiadzie Rollins, traktuje o manipulacji i zakłamaniu, a rewelacyjny teledysk do niej wyreżyserował Anton Corbijn. Zapraszam do oglądania.


wtorek, 10 listopada 2009

W niedzielę Kult

Pociąg przyjechał planowo – jak w zegarku, a i wypasiony był i przystanki zapowiadał, podróż więc trwała chwilę. Chwila ta trzydziestominutowa, minęła niezauważona i już staliśmy z M na przystanku tramwajowym, już jechaliśmy tramwajem i przed klubem Stodoła się znaleźliśmy. Piwo przedkoncertowe upłynęło nam w miłej atmosferze. Siedząc na kanapie wymienialiśmy spostrzeżenia co do klubu i przekroju wiekowego uczestników imprezy. A to dlatego, że pojawiali się na niej rodzice z wczesnonastoletnimi dziećmi, a także gdyż średnia wieku uczestników zbliżała się do szeroko rozumianej trzydziestki.

Tak to w miłej atmosferze doczekaliśmy do 19-tej, kiedy to impreza pod tytułem koncert zespołu Kult oficjalnie się rozpoczęła.

Na początku zaprezentował się Zacier, wykonując serię swych niezapomnianych przebojów z „Odpadem atomowym” na czele i „Róbrege” na finał. Nam jednak najbardziej spodobał się utwór pod tytułem „Kebab w cienkim cieście”. Wymieniliśmy z M porozumiewawcze spojrzenia i wybuchliśmy śmiechem. Dzieło to muzyczne tak bardzo pasowało bowiem do pewnych dość blisko znanych nam osób, że nie sposób było się nie roześmiać.


Zacier grał pół godziny, ekipa techniczna dość szybko posprzątała, co miała posprzątać, rozstawiła, co miała rozstawić i na scenie zjawił się Kult.

W pierwszej linii od lewej Wojtek Jabłoński – gitara, Kazik Staszewski – śpiew, Irek Wereński – bas, Piotrek Morawiec – gitara. Nieco z tyłu Janusz Grudziński – klawisze, Tomek Goehs – perkusja, a za nimi sekcja dęta w składzie Janusz Zdunek – trąbka, Jarosław Ważny – puzon i Tomasz Gazik – saksofon. Zaczęli od „Baranka”, tłum szaleje i w refrenie gardło zdziera się do granic możliwości (później ta sytuacja powtórzy się jeszcze wielokrotnie). Nowe utwory przeplatane starymi przebojami, nie każdy znam dobrze, ale przecież nie wszystkie płyty Kultu stoją na mojej półce. W pewnej chwili Kazik zagaja: „Od dwóch dni cierpię na permanentne rozwolnienie, tak więc muszę Państwa na chwilę opuścić, a utwór „Totalna stabilizacja” wykona dla was Janek Grudziński”. Publiczność kładzie się ze śmiechu, Kazik wychodzi. Janusz G. wstaje zza tego swego parapetu, w białej koszuli i śpiewa (choć nie wiem, czy to nie za dużo powiedziane). Kazik wraca po kilku minutach wstępu do „Kasety”. Problemy podobnego rodzaju dopadają też Wojtka Jabłońskiego, który opuszcza nas na czas utworu do tekstu, jak mówi Kazik, największego polskiego poety – czyli „Wróci wiosna baronowo” Gałczyńskiego. Mimo, że zespół wyraźnie jest już zmęczony (wszakże to ostatni koncert na trwającej już ponad miesiąc trasie) to daje z siebie wszystko – jest „Śmierć poety”, „Tan”, „Zegarmistrz światła”, „Celina”, „Arahia”. Jest „Marysia”, „Amnezja” i jeszcze kilka piosenek z najnowszej płyty i ewidentne super hity pokroju „Gdy nie ma dzieci”, „Wódki” czy „Lewe lewe loff”.

Wychodzimy trochę przed końcem, niestety trzeba zdążyć na pociąg. Pewien niedosyt pozostaje, ale wspólnie z M uznajemy koncert za udany. Znów jest tramwaj i wyludniony pusty dworzec, pociąg i w strugach deszczu w nocy docieramy do domu. A od rana znów gra nam Kult :-)


czwartek, 29 października 2009

Człowiek z wiekiem do trumny

Dziś jest dobry dzień na to by głos oddać Panu Maleńczukowi i jego Homo Twist:

"Nie mam pomysłu jak stać się człowiekiem bogatym w pieniądze. Nie mam wiary w swój zdrowy rozsądek. Zawsze zbyt późno znajduję odpowiedź
Światło - jest Bogiem. Poruszam się w gąszczu przyczyn i skutków. Pojutrze się dowiem co było jutro. Święto to każdy dzień póki żyję
Jutro będę rybą w sieci Jutro będę kółkiem w maszynie. Autoironia śmieje się ze mnie a ja się śmieję z niej. Jestem szczęśliwy bo wiem czego chcę
Jutro jutro już jutro będzie wiosna - niedługo będzie maj - więc jeśli chcesz mi dać to mi dzisiaj daj.

W człowieku jest strona: fizyczna duchowa i ponad.
Rozmowy ze Stwórcą są dobre na kaca. Chciałbyś - ja bym też chciał wiedzieć - co się opłaca, na razie to ja opłacam.
Najbardziej lubię dostawać listy. W listach są różne wyrazy. Nie mogę przestać pić. Nie będę się tłumaczył. Jest very good a będzie jeszcze bardziej. Podobno oszuści są wśród nas. Złodzieje bandyci i kanalie...

Człowiek z wiekiem staje się rozumny
Człowiek z wiekiem do trumny."

Fragment z koncertu zakończony demolką:



Ale, żeby nie było tak strasznie, na koniec moja bezsprzecznie ulubiona piosenka Homo Twist - Panie i Panowie - "Ten Years After"
Miłego słuchania:
Homo Twist - Ten Years After

środa, 21 października 2009

Trzmielarz

Walenty był Trzmielarzem. Nie zdecydował o tym sam. Stało się to bez niego. Najstarsi członkowie rodziny obojga płci zebrali się pewnej niedzieli, by zająć się jego przyszłością. Tak było przyjęte, że o losach najmłodszego decydowała starszyzna. Miało to sens w zapewnieniu dobrobytu rodzinie w czasach gdy ciężko było cokolwiek kupić i koneksje we wszystkich gałęziach gospodarki pomagały. I tak, familia miała już lekarza bo to zawsze dobrze mieć zaufanego medyka, żołnierza co i ubranie załatwił i prowiant i broń jak było trzeba. Był ksiądz, co zniżki na śluby, chrzty i pogrzeby dawał i mechanik, co auto naprawił i dostęp do paliwa miał zawsze.
Słonecznej lecz chłodnej niedzieli rodzina zebrała się na obiedzie, by zdecydować o losie Walentego. Był rosół, było drugie, a i do dobrego myślenia butelka wódki się znalazła. Myślano dość długo i propozycje padały przeróżne, aż wreszcie głos zabrał wujek Zenek, ten co to za plutonowego robił w Ludowym Wojsku Polskim. „Moi drodzy” – zaczął – „U mnie we wojsku pierwsi jesteśmy we wszelakiej racjonalizacji i mechanizacji, a i prasę specjalistyczną mamy we wszystkich możliwych dziedzinach. Tak więc pewnego razu czytam sobie „Żołnierza Wolności” i co ja widzę, coś w sam raz dla naszego Walentego. Otóż radzieccy uczeni na Krymie rozpoczęli eksperymentalną hodowlę trzmieli. Trzmiel bowiem jako większy od typowej pszczoły przyniesie więcej miodu i zyski w niego płynące mogą być imponujące. Jako, że nasi naukowcy nie gorsi, koło Sieradza założono już eksperymentalną Zasadniczą Szkołę Trzmielarską w Trzmielej Woli, gdzie młodzież przyuczana będzie do tego nowego, przyszłościowego zawodu. Nabór do pierwszej klasy już trwa, to i trza tam Walentego zapisać.”
Rodzina była jednomyślna i już wkrótce Walenty stanął przed bramą swej nowej szkoły. Po trzech latach ukończył ją z wynikiem dostatecznym i został w ten sposób jednym z trzech trzmielarzy w kraju. Reszta uczniów zrezygnowała bowiem z nauki, gdy okazało się, że euforia z hodowli tych owadów była zbyt wczesna. Trzmiel bowiem, jest z natury indywidualistą i nijak nie można go namówić do życia w większych skupiskach. Opłacalność takiej produkcji, okazała się więc bardzo niska.
Walenty jednak ku przerażeniu rodziny umiłował pracę z trzmielem i trzmielarstwo stało się jego życiem. Czasami przymierał głodem, mieszkał sam, jak pustelnik w opuszczonym pegieerze, ale kochał to...
Wiatr cicho poruszył listkami na jabłoni i płatki kwiatów jak śnieg spadły na ziemię.

środa, 30 września 2009

Pieskowie


Dwaj pieskowie stoją przy ulicy. Rozglądają się, patrzą na przejeżdżające samochody. Światła mijają, zapada zmrok i deszcz kapie na szybę. Liście podrywają się z maski i dachu. Lecą w górę i przez chwilę wirują w powietrzu ciągnięte przez pęd powietrza. Deszcz pada coraz mocniej. Wycieraczki rytmicznie przesuwają się przed oczami. Pieskowie zostali gdzie daleko. Duży pilnował małego, a może mniejszy większego. Stali blisko siebie, jakby chcieli przejść na dugą stronę ulicy. Decyzja. Między autami. Szybko. Deszcz pada i zapada zmrok.

W aucie, domu, na spacerze słucham Radiohead, i ta jesień należy do nich. Wszystko jest we właściwym miejscu, a to fragment ich występu dla Canal+. Niesamowity.

wtorek, 22 września 2009

Wszystko jest we właściwym miejscu

Otwórz oczy...otwórz oczy...otwórz oczy...powieki unoszą się powoli. Obraz początkowo zamazany zaczyna się klarować. Przez szczelinę między zasłonami wpada wąski promień światła i przecina przestrzeń na pół. Krew krąży coraz szybciej, życie wraca do ciała. Wstaję, podnoszę, pionizuję, przecieram twarz wodą, doprowadzam się do stanu używalności. Tylko ta cisza taka dziwna i niepokojąca. Po raz pierwszy od dawna słyszę rano ptaki. Nie ma szumu miasta, jest tylko wiatr. Ubieram się i wychodzę. Garaż, auto, wyjazd, gdzie są ludzie, gdzie są wszyscy? Pusta ulica, pustka, pocę się, jestem sam...zupełnie...

Wszystko, wszystko, wszystko, wszystko
We właściwym miejscu
Wczoraj obudziłem się ssąc cytrynę
Wszystko, wszystko, wszystko...
We właściwym miejscu
W mojej głowie są dwa kolory
Co, co próbujesz powiedzieć?
Co, co próbowałeś powiedzieć?
Próbowałeś powiedzieć... próbowałeś powiedzieć
Wszystko, wszystko, wszystko...
We właściwym miejscu


wtorek, 1 września 2009

Magnetyzm

Wyszedłem rano wynieść śmieci. Świtało, chłód przenikał ciało, a mgła zaciskała się na szyi. W worku, wśród odpadków, leżały kawałki jeszcze niedawno istniejącego życia. Kawałki duszy, owinięte w stare gazety. Nagłówki zakrzykiwały ją śmiertelnie.
Może ktoś ją wygrzebie i złoży do kupy, sprzeda i chleb za nią kupi. Może porwie ją mewa, zaniesie do morza gdzie połączy się w otchłani z wszystkimi duszami świata.
Nie była jakoś szczególnie używana, ale zaciskała mięśnie na barkach nie do zniesienia. Uznaliśmy, że rozstanie będzie najlepszym wyjściem.
Teraz jestem już zupełnie sam. Na podłodze w pokoju walają się puste butelki, słońce wpada przez okno i cień jak krzyż wisi na ścianie. Tramwaje huczą i miasto budzi się.

Świetliki - Pies z płyty "Cacy cacy fleischmaschine"
01 - Świetliki - Pies

środa, 19 sierpnia 2009

Bajka o prostym łojeniu, którego nie było

Dawno, dawno temu, gdzieś pod koniec ubiegłego tysiąclecia, w środku Europy, kontynentu już nie młodego, ale jeszcze dychającego, w kraju Polską zwanym, albo Lechistanem, czy coś tam o polerowaniu w nazwie mającym, powstała muzyka, która wyprzedziła swoją epokę. Kilku panów spotkało się ze sobą, coś zaiskrzyło i pojawiły się dźwięki jakich jeszcze nie było. Kraik ów mały, był wówczas na początku wielkich przemian, a i kompleksy ludzi zajmujących się płyt wydawaniem były na tyle duże, że nikt nie podjął się wyzwania, by pokazać tą muzykę gdzieś dalej, poza Odrą, Bugiem, Bałtykiem i Karpatami.

Flapjack i Dynamind po dwupłytowym flircie z rap-metalem zapuściły się w rejony tak alternatywne, że po płytach z których kawałki prezentuję poniżej już się nie podźwignęły. Natomiast Kobong od początku szedł ze swą muzyką pod prąd i dwie jego płyty były czymś niesamowitym na skalę światową.

Cóż z tego jednak, gdy dźwięki te nigdy nie dotarły do szerszego kręgu odbiorców. Publiczność, oczekiwała, prostego łojenia a tu tego było jak na lekarstwo. Ważne, że coś się z tego ostało. Tak więc posłuchać, a tym co znają i powspominać proponuję.

Na początek Flapjack z płyty "Juicy Planet Earth":



Dynamind z płyty "Mix Your Style":



I na koniec posłuchajcie jaki czad można zrobić na gitarach akustycznych - Kobong z płyty "Chmury nie było":

wtorek, 11 sierpnia 2009

Podróż do Krainy Wąskich Torów

Wyruszyliśmy w drogę dwie godziny przed planowym odjazdem pociągu, bo do stacji początkowej mieliśmy ponad 80 km. Samochód jak na swoje lata sprawiał się bardzo znośnie, więc podróż na miejsce startu przebiegła bez większych atrakcji. Raz pomylona droga szybko została odnaleziona i z wystarczającym zapasem czasu znaleźliśmy się w Ełku.

Miasto w sobotę rano nie wyglądało jakoś szczególnie żwawo, raczej dopiero wstawało. W sklepie koło dworca kupiliśmy colę dopiero przed sekundą wstawioną do lodówki, kiełbaskę ze świeżo otwartego worka i bułki pachnące świeżością.

Długim, wąskim tunelem dostaliśmy się do Krainy Wąskich Torów. Pociąg stał już na peronie, więc po zakupieniu biletów i obejściu skansenu zajęliśmy miejsca w wagonie. Frekwencja duża – to zaskoczenie, bo nie spodziewaliśmy się, że wąskotorówka cieszy się takim zainteresowaniem. Ludzie wsiadają, spóźnialscy w ostatniej chwili wbiegają na peron. Pan Konduktor traktuje ich srogo, ale czekamy. Kilka minut po dziesiątej nasza lokomotywka wypuszcza z siebie kłęby niebieskiego dymu i ruszamy. Cały czas przygląda nam się jakiś starszy pan. Chodzi po peronie, wzdłuż składu, pilnuje, dogląda. Tak sobie myślimy, że pewnie całe życie przepracował na tej kolejce. Za czasów świetności zapewniała ona połączenie do Ełku. Pewnie była pełna ludzi dojeżdżających do pracy, młodzieży jeżdżącej do szkół i pań w drodze do miasta na zakupy. Teraz jest atrakcją turystyczną, ale najważniejsze, że w ogóle jeździ.

Powoli wyruszamy z dworca, starszy pan odprowadza nas wzrokiem, a my spacerowym tempem jedziemy do Sypitek. Linia biegnie wśród pół, łąk i lasów. Kwiaty, drzewa, świeżo skoszone pola, konie i bociany. Kot pasterski pilnujący stada krów i dzieci machające nam, ze swych podwórek. Po godzinie docieramy na miejsce.

Sypitki to malutka wioska gdzieś na końcu świata, ale jest tu drugi tor i lokomotywa może objechać skład, żeby po podczepieniu się z drugiej strony zabrać nas z powrotem do Ełku.

Ludzie wylewają się z pociągu, jest nas całkiem dużo, pięć wagonów i wszystkie pełne. Dziewczynka sprzedająca ciastka tak szybko pozbywa się swych pyszności, że dla nas już nie starcza. W pobliskiej szkole jest za to kawa. Pani nie żałuje wody i palce parzą się od plastikowego kubeczka. Jest wystawa „Dziwy Natury” i gablotka z rysunkami pluszaków.

Jest stary most kolejowy, na który wszyscy wchodzą, krowa dająca się fotografować zupełnie za darmo i ognisko przy którym można upiec kiełbaski.

Przechodzimy przez most na drugą stronę rzeczki i idziemy jakiś czas starym, opuszczonym torem.

Jest ciepło, świeci słońce, pachnie kwitnąca koniczyna i leżąca na polach słoma. Żniwa w pełni. W oddali huczą kombajny i traktory, a niebo jest takie jak tylko może być o tej porze roku. Obiad jemy siedząc na trawie, przy pociągu i rozkoszujemy się tym spokojem i ciszą jaka nas otacza.

Dwie godziny w Sypitkach mijają szybko i już siedzimy w wagonie, a pociąg wiezie nas do Ełku. Jedzie szybciej, może dlatego, że zostawiliśmy tam dzieciaki z kolonii, a może jest z górki? Po 45 minutach docieramy na stację w Ełku i przez długi wąski tunel przechodzimy do świata, gdzie wszystko jest duże, szybkie, rozpędzone i tęsknimy do Krainy Wąskich Torów. Tam czas płynie wolniej, a w tle gra tylko cisza przerywana rzadko turkotem kół. Na pewno do niej wrócimy.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Kilka słów o konserwowaniu

Gazety donoszą i radio ogłasza, że rock się starzeje. Zjawisko jeszcze niedawno określane jako „Dinozaury Rocka” dziś staje się normą. Zbuntowani chłopcy dobiegają pięćdziesiątki, niektórzy mają już ją za sobą, a na przykład Lemmy Kilmister z Motörhead, czy Ronnie James Dio sześćdziesiątkę minęli jakiś czas temu. Nie przeszkadza im to koncertować, dawać z siebie wszystko na scenie i co roku objeżdżać wszystkie największe festiwale rockowe na świecie. Dzieci im dorosły, pewnie duża ich część ma już wnuki, a tu rock and rollowi dziadkowie formą przebijają niejednego dwudziestolatka.

Rock and roll konserwuje. Choć nie tylko on oczywiście. Liczy się pasja i to co człowiek ma wewnątrz. Poznałem w swoim życiu nastoletnich starców i siedemdziesięciolatków tryskających życiem i energią. Niby wiek przynosi ze sobą jakieś ograniczenia i w pewnym momencie organizm nie jest w stanie zaakceptować zachowań, które dla dwudziestoparolatka są normą, ale chodzi o to by znając swoje ograniczenia nie dać się wbić w jakieś normy określające co wolno, a czego nie w danym wieku.

Dla niektórych będzie to sport, motocykle, podróże, dla innych muzyka, wąskotorówki czy fantastyka. Kwestia fundamentalna, to nie dać zabić w sobie dzieciaka, nie zatracić hobby, pasji, tylko dlatego, że to już nie wypada.

A na koniec zobaczcie jakiego czadu można dać mając 64 lata. Panie i Panowie: Lemmy i Motörhead!

wtorek, 28 lipca 2009

Koniec lipca


Lato. Biegnę wzdłuż złotego pola i dłonią dotykam falujących kłosów.
Na skórze czuję powiew gorącego wiatru i ciepło odbite od domów i ulic.
Rozkładam szeroko ręce, a świat zaczyna wirować.
Dzięki Nim jestem wolny.
Tęsknię za tym miastem.

Tomasz Budzyński - Biedny, Chudy i Zły
Tomasz Budzyński - Biedny, chudy i zły

poniedziałek, 20 lipca 2009

Pocztówka z nieistniejącej krainy

„Uwaga! Jedzie tramwaj. Gdy jedzie, ziemia się trzęsie, trzęsie się cały mój świat.”
Domy, podwórka, zabawki, dżem, kakao, pomarańcze, karuzela, cyrk. Zabawy w chowanego i statek, podchody i turnieje w badmintona. Szkoła, wakacje i mnóstwo dzieci na podwórku. Kapsle, poobijane kolana i babka lekarska przykładana do oparzonej pokrzywą dłoni.

Leżę sam w pustym pokoju, przez brązowe zasłony wpadają promienie lipcowego słońca. Nie ma ciebie i nie wiem, które z nas to zniszczyło. Firanki falują jak morze.
Zamykam oczy.

Widzę świat w kolorze sepii, czasami biało-czarny. Ulice spalone słońcem, motyle cytrynki, idę za rękę z dziadkiem i kamyki wrzucam z mostu do rzeki.



Dziś w tle gra Lenny Valentino z jedynej swojej płyty pt. „Uwaga jedzie tramwaj”. Ta muzyka to wyprawa do krainy, która już nie istnieje. Pocztówka z dzieciństwa. Jedna z najciekawszych polskich płyt. Opowieść o podróży do własnej przeszłości, z perspektywy, kogoś kto znalazł się na życiowym zakręcie.

Lenny Valentino:

Artur Rojek - gitara, wokal
Mietall Waluś - bas
Jacek Lachowicz - klawisze
Maciej Cieślak - gitara
Arkadiusz Kowalczyk - perkusja

poniedziałek, 6 lipca 2009

"Fire" i podróba Flyinga

Jako małolat nie miałem co liczyć na posiadanie gitary. Takie były czasy i nie dało się tego nijak przeskoczyć. Coś tam kiedyś brzdąkałem na pożyczonym basie, na elektrycznej chyba też i za perkusją siedziałem. Nigdy jednak nie grałem z przesterem, w stylu – „dwa akordy darcie mordy”, a do tej pory lubię wizualizować sobie, leżąc na kanapie z słuchawkami na uszach, że to ja wymiatam w danym kawałku. Teraz coraz bardziej dojrzewam do kupna jakiegoś wiosła. Niestety czas na debiut sceniczny gdzieś mi umknął, ale pozostaje kwestia spełnienia młodzieńczych fantazji.

Słucham sobie pierwszej płyty zespołu HEY. Fajne brudne brzmienie, jakby nagrywane to było w garażu, czy jakiejś innej kanciapie. Ale to nie jest ważne. Liczy się szczerość, melodie, które są pierwszorzędne i uczucia, które płyną z tej muzyki. Może chodzi też o to, że wtedy muzykę dla ludzi młodych robili ich rówieśnicy, lub co najwyżej ludzie kilka lat starsi od swoich słuchaczy. Dziś ciężko jest mi podać nazwy trzech zespołów prowadzonych przez dwudziestoparolatków. Teraz firmy płytowe boją się zaryzykować w kogoś nieznanego, bo nie wierzę, że nie ma młodych zespołów. Nie wierzę, że młodzi ludzie przestali grać. Po prostu nikt im nie chce pomóc.

A ja coraz bardziej pragnę kupić gitarę i to jakąś odlotową. Może jakaś kolorowa podróba Flyinga, jakiś nieduży piecyk, czadowy przester i będę grał moim córeczkom. Oj będzie się działo!

piątek, 26 czerwca 2009

Król Pop

To pierwszy wykonawca, którego byłem prawdziwym fanem. Na ścianie wisiały jego plakaty, a na starym szpulowym magnetofonie (nie miałem wtedy kaseciaka) nagrane było mnóstwo jego piosenek. Pamiętam moje rozczarowanie, gdy mama nie chciała kupić mi w sklepiku z pamiątkami jego plakatu, gdzie stał w stroju samuraja. Były lata 80-te, a ja byłem wtedy dzieciakiem z podstawówki. Do „Smooth Criminal” zrobiliśmy nawet z kuzynem jakiś aranż parateatralny z kominiarkami w roli głównej i jeszcze pokazywaliśmy go rodzicom. Odlot zupełny. Nie wiem, czy układów tanecznych nie było więcej, ale tyle lat już upłynęło, że obrazy powoli zaczynają się zacierać. No i jeszcze żarty telefoniczne – numer z książki na chybił – trafił, pytanie: „Czy chce pan posłuchać Michaela Jacksona?” i muzyka na full!

Do tego teledyski od których ciarki na plecach biegały i które oglądałem z wypiekami na twarzy. To była pierwsza liga muzyki pop, te stroje, choreografia. Wiele z tego w czym Michael był pionierem przeszło do kanonu popkultury.

Michael Jackson nie żyje. I mimo wszystkich kontrowersji jakie dotyczyły jego osoby przez ostatnie lata, czuję smutek. Nie będzie zapowiadanego wielkiego powrotu i serii 50 koncertów w Londynie. Nie będzie już więcej piosenek i odeszła jakaś część mojego dzieciństwa.

I kto wyliczy wszystkie gwiazdy, które wystąpiły w tym teledysku?

odpowiedź w napisach końcowych

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Kasety

Kaset już właściwie nie ma. Odeszły w niebyt jakiś czas temu. W sklepach ich ilość powoli zaczynała się zmniejszać. Półki kurczyły się, potem zaczęto je wyprzedawać za bezcen. To z tamtego okresu pochodzą moje ostatnie kasety. Teraz półka z nimi nie jest już wyeksponowana, kryje się gdzieś w kącie, na samym dole i kurz na niej się zbiera. Magnetofon też przestał je już lubić. Zaczął wybrzydzać, pewne akceptuje, inne wprawiają go w nastrój niszczycielski. Niszczy je, rwie i trzeba bardzo na niego uważać.

Jednym z ostatnich wydawnictw, które w dniu premiery kupiłem na kasecie był Pearl Jam „Yield”. Pięknie wydana kaseta, z malutką książeczką w środku, zawierającą zdjęcia i jakieś urywki tekstów. Potem jeszcze tylko kilka muzycznych perełek dorwanych na wyprzedażach i koniec. Kaset już nie ma i coraz ciężej kupić sprzęt do ich odtwarzania, a to przecież one zrewolucjonizowały podejście do muzyki. Uwolniły nas od wielkich i delikatnych winyli. Małe plastikowe pudełko można było schować w kieszeni i zabrać za sobą. To dzięki kasetom, muzyka weszła do naszych samochodów, mogła być z nami już dosłownie wszędzie dzięki walkmanom i słuchawkom. Do tego cena ich nie była jakoś szczególnie wygórowana, mimo, że koszt wyprodukowania kasety jest znacznie wyższy niż wytłoczenia płyty cd. To właśnie kasety sprzedawały się na początku lat 90-tych w setkach tysięcy.

Ale kaseta już umarła. Leży cicha i niema na swojej zakurzonej półce, a muzyka na niej zapisana z roku na rok jest coraz bledsza i rozpływa się w szum. Odlatuje gdzieś w przestrzeń i łączy się z cała muzyką świata.

środa, 17 czerwca 2009

Kult Kazika

Kilka dni temu dostałem w prezencie książkę „Kult Kazika” Leszka Gnoińskiego. Czytam ją sobie i przeglądam, 9 lat już upłynęło od jej wydania i w Kulcie wiele się zmieniło. Zespół wydał w ciągu tego czasu dwie niezbyt dobre płyty, zagrał setki koncertów, rozstał się w raczej niefajnej atmosferze z Krzysztofem „Bananem” Banasikiem, waltornistą, ważnym muzykiem w składzie. Na jego miejsce pojawili się ludzie nowi, w tym roku szykuje się nowa płyta, życie toczy się dalej.

Czytam, przeglądam i tak sobie myślę, o moich początkach znajomości z muzyką zespołu Kult. Chyba musiało to być gdzieś pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku (cholera jak to brzmi, jak głos z zaświatów), kształtowała mnie wtedy muzycznie Lista Trójki i kolekcja kaset M. I to właśnie na jednej z jego kaset była nagrana składanka z pierwszych płyt Róż Europy, De Mono i Kultu. Potem była wspomniana już lista i na niej utwory z wydanej właśnie przez zespół płyty „Spokojnie” – „Arahia”, „Niejeden”. Jako, że gazet muzycznych wtedy prawie nie było, fizjonomia Kazika była dla mnie zagadką. Gdy więc zobaczyłem go pewnego dnia w telewizorze, moje zaskoczenie było duże. Jak ten facet dziwnie ruszał się na scenie. Ten jego ruch sceniczny zupełnie mnie rozwalił. Tak, od tego się zaczęło. Od tej pory Kult był dla mnie jednym z najważniejszych zespołów. Koszulkę z okładką „Spokojnie” zanosiłem na śmierć, byłem na kilku koncertach, w tym jednym dosyć dziwnym – w Gdańsku, nad Motławą. Scena umiejscowiona była po jej drugiej stronie, tak więc zespół był raczej słabo widoczny i do tego jeszcze te statki, łódki, kajaki pływające pomiędzy nimi, a publicznością.

Słucham teraz pierwszej płyty Kultu, ale utwór do posłuchania będzie z nie bardzo lubianej przeze mnie płyty „Kaseta”. Jest to jednakże moja ulubiona piosenka Kultu. Najważniejsza.

środa, 10 czerwca 2009

All That You Can't Leave Behind


Zakładam plecak i wychodzę, jadę dosyć długo, tramwajem, potem autobusem. Podjeżdżam pod terminal, jest zimny, rześki poranek. Idę po gazetę i kawę na wynos. Siadam. Wokół mnóstwo ludzi, ci którzy wyjeżdżają i ci co czekają. Denerwują się, co chwila spoglądają na zegarki, spóźnia się, spieszy. "Już niedługo ją zobaczę" - myśli chłopak w czarnej kurtce z kapturem. Mija mnie już drugi raz, widzę go jak krąży po lotnisku, z jaką niecierpliwością po raz kolejny przechodzi przez drzwi. Zapala papierosa. Pali łapczywie, w pośpiechu, znów mija mnie i pędzi do hali przylotów. Jeszcze tylko chwila. Kobieta obok mnie nerwowo ściska paznokcie, czerwony lakier spada na podłogę i po chwili już go nie ma. Znika pod jej butem, ręce chowa do kieszeni. Wychodzi, musi chodzić. Cholernie boi się latać.

Nie lubię wyjeżdżać z miasta. W nim znalazłem wszystko co najważniejsze, ono mnie rozumie i czasami czuję że jest moim jedynym przyjacielem. Uwielbiam puste miasto, w święta, gdy wyludnia się, a przestrzeń robi się większa. W bloku naprzeciw, zwykle w pełni rozświetlonym, pali się tylko kilka świateł. Lubię jeździć bez celu tramwajem w deszczu, i spacerować po najstarszej części cmentarza. Chodniki, ulice, Rzeka, parki, pętle autobusowe, dworce i lotniska. A teraz lecę gdzieś daleko.

Już czas, oddaję bagaż, przechodzę przez bramki, na drugą stronę, tą dla wtajemniczonych. Przechodzę przez rękaw, siadam, przypinam się, lecę i lśniące w słońcu chmury odbierają całą realność sytuacji. Przede mną lotnisko, taksówka i miasto z którego już po kilku chwilach nie będę chciał wyjeżdżać.


wtorek, 2 czerwca 2009

Insomnia

Miasto już się budziło. Było zimno. Chłód przenikał przez ubranie, wnikał w ciało, docierał do kości, a z ust wydobywała się mgła. Alkohol już nie grzał, nie pomagał, stanowił balast. Chciałem biec, żeby rozgrzać się, ale mięśnie odmawiały współpracy. Ulica była pusta, szyby zaparkowanych samochodów pokrywała gruba warstwa pary. Słońce powoli wstawało. Szedłem w kierunku centrum – może zdążę na pierwszy dzienny tramwaj lub autobus. W sobotę miasto budzi się wolniej niż zwykle.

Jest! Jest tramwaj, stary, zdezelowany linii 22. Szybko, zdążę. Nie przejściami podziemnymi tylko górą, przez skrzyżowanie, przez rondo. Jestem. Szyby zaparowane i nic nie widać. Jest cholernie zimno. W środku pełno Wietnamczyków z wielkimi torbami, robotników o twarzach tak szarych i gości zmęczonych jak ja. Siadam, kulę się w sobie, dotykam głową do szyby. Tramwaj rusza, szum silników, głowa obija się o okno. Nie mogę zasnąć.

Faithless - Insomnia

Faithless - Insomnia

wtorek, 26 maja 2009

Posłuchaj to do Ciebie

Kaseta była zawinięta w celofanik. Taką folię, jak wszystkie inne. Oprócz niej w plecaku walało się mnóstwo różnej muzyki, jakiś „Brum”, może „Tylko Rock”, ale nowa kaseta zawsze miała miejsce honorowe. W wewnętrznej kieszonce. Czekała na swój czas.

Autobus o 14.20 był jak zwykle zatłoczony, ale ja siedziałem. Kwestia wprawy, praktyki, ustawienia się w odpowiednim miejscu, tak by drzwi podjeżdżającego autobusu znalazły się idealnie przed twym nosem. Zwykle się to udawało. I siedziałem, już odwijałem celofanik, już kaseta wędrowała do walkmana, słuchawki na uszy, a okładka do ręki.

Krajobraz przesuwał się za oknem, zdezelowany Autosan walczył z kilometrami, a całe ciało wypełniała muzyka. Zaczynało się cotygodniowe święto. Święto nowej kasety. Kolekcja powiększała się, do końca liceum była już bardzo znaczna, a muzyka grała mimo, że świat był tak brzydki i brudny, że pękały oczy.


wtorek, 19 maja 2009

Mgła

Dziś od rana za oknem mgła. Wciska się, otacza, dominuje, przejmuje kontrolę nad światem. Zatrzymuje samoloty, łapie za szyje, kusi. Chmura spadła na miasto, duchy w pociągach, duchy w tramwajach, duchy w metrze. Jest duszno.

- Dlaczego, synku, odwracasz wzrok?
- Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok.
Król olch mnie wabi, korona mu lśni.
- To tylko mgła. Coś ci się śni.

Król Olch” Johann Wolfgang Goethe w przekładzie Antoniego Libery


środa, 13 maja 2009

Automatic For The People

Płyną dźwięki. Na czarno-białych zdjęciach wewnątrz okładki widać ocean, piasek, jakieś metalowe konstrukcje, widać ludzi. Po zanurzeniu w wodzie, ciało staje się lekkie, inne.

Wieczorem, gdy już miasto ułożyło się do snu, siedziałem sam słuchając muzyki. Nie robiłem tego jakoś szczególnie uważnie, coś mnie rozpraszało, a może po prostu czytałem książkę i byłem skupiony na czymś zupełnie innym – nie pamiętam. Nie myślałem o niczym ważnym, ani nie ciążyło na mych barkach jakieś szczególne brzemię. Można przyjąć, że nawet chwilami byłem szczęśliwy. Miałem jakieś tam życie, jakichś znajomych, obowiązki. Byłem spokojny.

On, kilka stref czasowych ode mnie, już nie czuł spokoju. Spokój opuścił go dawno temu. Jego miejsce zajął ból, który ogarniał go całego. Nie mógł już normalnie myśleć. Życie i świat połknęły go i wypluły. I taki właśnie się czuł. Decyzję podjął już wcześniej i wiedział, że nie było odwrotu. Zabarykadował się w domu, włączył tą płytę. Popłynęła muzyka. Był 5 kwietnia 1994 roku.

Pływanie pod niebem pełnym gwiazd zasługuje na spokojną noc, nie wiem, czy wszyscy to rozumieją, ale nie jest już tak jak przed laty. Nie ma niepokoju, ani lekkomyślności. Nie muszę się obawiać. Jest tylko nocne pływanie, a księżyc jest dziś tak nisko. Tak, zasługuję na spokojną noc.

R.E.M. - "Nightswimming"
REM-Nightswimming

piątek, 8 maja 2009

Ogród Koncentracyjny

Ona boi się tej muzyki, boi się też słów. Bo ona jest z życia, ona daje, tworzy i chce żeby było dobrze i nie lubi takich dziwnych kontrastów i nie chce myśleć o śmierci, a on o śmierci myśli ciągle. Ona patrzy na niego siedzącego przy stole jak pisze i myśli sobie: „Żeby znowu tego nie zepsuł”. Myśli tak z troską, bo nie lubi jak on ładne rzeczy domyka jakimiś strasznymi słowami. Ona wstaje z łóżka, podchodzi do niego, a on nie chce jej przestraszyć, odwraca kartkę i rysuje jej słońce.

Świetliki- chmurka

poniedziałek, 4 maja 2009

Hey ho let's go!

Oczywiście kiedyś tam byłem też punkiem. Nie miałem co prawda glanów i ramoneski – cóż takie czasy – ale nadrabiałem agrafkami, trampkami i olewaniem systemu. Na ścianie, w moim pokoju wisiał własnoręcznie zrobiony symbol anarchii, przypominający może bardziej znak na przystanku autobusowym, ale szczerość jego przekazu była niezaprzeczalna. Pogo na szkolnej dyskotece w liceum było czymś porównywalnym chyba tylko z sam nie wiem czym; fakt, że do końca mojej nauki takie dyskoteki już się nie odbyły mówi sam za siebie. KSU zaraziło nas wtedy niezdrową fascynacją produktami krajowego przemysłu winiarskiego, ale na szczęście nie trwało to jakoś bardzo długo i nie pozostawiło po sobie trwałego uszczerbku na zdrowiu.

Muzycznie był to raczej punk polski, teksty ryczane po polsku, często zaangażowane jak cholera (teraz swą naiwnością wywołujące uśmiech na twarzy): „Olevay system” (Ga Ga), „Pamiętaj – zabij faszyzm – zawsze zabij faszyzm” (De Facto), do tego Dezerter, wspomniane już KSU, ale też cała masa zespołów śpiewających o pierdołach. Liczyła się dobra zabawa. Jeśli zaś chodzi o kapele zachodnie to zawsze bardziej mnie ciągnęło w stronę Clash’ow niż Ramones’ów. Stąd pewnie rozpoczęło się moje odchodzenie od estetyki punk, a może po prostu zacząłem dorastać.

Oczywiście jakiś sentyment do punku mi pozostał i kilka najważniejszych dla mnie z tego okresy płyt stoi na półce, a miejsce dla nich w odtwarzaczu również się znajduje. Choćby dziś.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Woda

Łódź odbiła od brzegu. Na razie siła mięśni wystarczała. Powoli, metr po metrze pokonywali nurt. Płynęli w górę rzeki. Słońce właśnie wschodziło i krystaliczna woda w jego bladym świetle wyglądała pięknie. Chłodne, wilgotne powietrze wciskało się w ubranie i przeszywało do szpiku kości. Mijali ostatnie zabudowania, wpływali na jezioro. To dziś był ten dzień, kiedy mogło otworzyć się przejście. Zmieniali się co kilka minut, utrzymując tempo. Dziób łodzi rozcinał lustrzaną taflę. Powoli zbliżali się do celu. Gdy zaczęli się zapadać w toń jeziora, wiedzieli, że to jest właśnie to. Z obu stron mieli ścianę wody, która wbrew fizyce nie zalewała ich. Jak przejście przez Morze Czerwone. Łódź siłą rozpędu nadal się przemieszczała, a niebo nad ich głowami było już prawie niewidoczne. Znaleźli się w długiej i wąskiej szczelinie, która na samej górze, u powierzchni, zaczęła się już zamykać. Woda wokół nich świeciła jakimś dziwnym fioletowo - różowym światłem i czuli jak czas został gdzieś obok. Przestrzeń, którą znali też jakby się oddaliła i byli pewni, że woda w której się znajdowali przenosi ich w miejsce, o którym nic nie wiedzą, ale przecież to właśnie chęć jego ujrzenia przywiodła ich właśnie tu, tego dnia i o tej godzinie. Woda, to rozświetlała się, to przygasała i pulsowanie to w połączeniu z jej cichym szumem zsyłało sen, który po chwili spowił całą trójkę. Śniły im się kolory. Takie jakich jeszcze nie widzieli. I dźwięki przejrzyste jak woda...

Neu! Seeland:
Neu! - Seeland

Neu! - niemiecka krautrockowa grupa muzyczna, stworzona w 1971 roku przez byłych członków Kraftwerk.
Skład:
* Klaus Dinger
* Michael Rother
* Conny Plank (producent i inżynier dźwięku)

piątek, 24 kwietnia 2009

Muzyka z Szarej Przystani

Dziś będzie o muzyce z plaży, o falach odbijających się w dźwiękach i dźwiękach w których czuć sól. Znad morza, w pewne utwory wpływa taka specyficzna nostalgia, która sprawia, że słucha się tego jakoś inaczej. Co ciekawe, spora część ludzi mieszkających nad nim, nie dostrzega tego piękna, kryjącego się w rytmicznym uderzaniu fal o brzeg. Niestety, zwykle jak ma się coś na co dzień , zaczyna to powszednieć...

Dla człowieka, którego miasto jest dramatycznie otoczone lądem, morze jest czymś niesamowitym. Jest jak Szara Przystań u Tolkiena. Miejsce, skąd możesz wyruszyć. Wypłynąć, zapomnieć i nie oglądać się za siebie, a świat jest twój i niczyj inny. Niby w dzisiejszych czasach taką role spełniają lotniska, ale to nie jest to samo. Lotnisko jest pozbawione duszy. Zamknięte strefami, przez które przejść mogą tylko wybrani, bramkami, sztucznymi uśmiechami obsługi, sklepami bezcłowymi. Morze jest otwarte dla wszystkich. Jest na wyciagnięcie ręki. Można je dotknąć, posmakować, zanurzyć się w nim i już tylko siła własnych mięśni, umiejętności, charakteru ogranicza przed wyruszeniem poza horyzont. Uwielbiam portowe miasta, niby tętniące życiem jak każde inne, a wystarczy jednak przejść kilka ulic gdzieś w bok by odnaleźć ten spokój płynący z morza. Żaden park, czy ogród w mieście otoczonym lądem nie może się z tym równać. Uwielbiam puste plaże, i wzburzone fale. Tą ciszę w hałasie i spokój w szalejącej wodzie.

Pierwszą płytą, o której pomyślałem w kontekście morza i która kojarzy mi się z tą szczególną nostalgią jest „Good God’s Urge” nieistniejącego już zespołu Porno For Pyros. Wieczór na plaży, nad oceanem, księżyc nad Thaiti, Bali, Hawaje, Kalifornia.

Nieśpieszna leniwa muzyka, sącząca się powoli z głośników.

Posłuchajcie, Porno For Pyros - "Bali Eyes":

Porno For Pyros - Bali Eyes

wtorek, 21 kwietnia 2009

Czerń i biel

Czuł się za duży. Tak było od zawsze. Zawsze wystawał z szeregu, wyróżniał się, wzbudzał zainteresowanie. Nie lubił tego i ciągle chodził zgarbiony. W szkole zawsze nauczycielki krzyczały na niego – Wyprostuj się!!! A on nie chciał, pragnął tylko wtopić się w tłum, pozostać niezauważony. Przemknąć przez życie bocznymi uliczkami. A tu nic z tego. Było to nierealne. Do tego wszystkiego jeszcze nie cierpiał sportu, w kosza grał jak ostatnia noga, a wszyscy ciągle gadali o świetnych warunkach fizycznych i innych równie ważnych pierdołach. Przez te swoje nienormalne gabaryty nie miał też powodzenia u dziewczyn, chociaż może bardziej przez to, że właściwie się nie odzywał, nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na pytania. Chodził więc taki zgarbiony, chudy, w czarno-białym swetrze i od świata, który nie chciał się od niego odczepić odgradzał się słuchawkami. Właściwie nie zawsze grała w nich muzyka. Chodziło tylko o to, żeby się do niego nie odzywali. Nie znosił ich gadających ciągle głów, rozkrzyczanych telewizorów i rozwrzeszczanych gazet. Dzięki słuchawkom czuł się jakby ponad tym. Czasami słyszał jak ze sobą rozmawiają, czasami mówili też o nim, bo wydawało im się, że ich nie słyszy. A on uwielbiał zatopić się w dźwiękach i iść sam bez celu przez miasto, gdy ten facet z grzywką szalał przy klawiszach i śpiewał tylko dla niego. Niczego mu wtedy nie brakowało.

środa, 15 kwietnia 2009

Kwaśny



Najpierw załamał się mój światopogląd. Jak to możliwe... ciągle o tym gadałem, a moja dziewczyna tylko się ze mnie śmiała. Litza odszedł z Acid Drinkers. Był to koniec lat 90-tych ubiegłego stulecia, a ja fanem Acidów byłem ortodoksyjnym. W dniu premiery mimo 38 stopni gorączki zjawiłem się w nieistniejącym już sklepie Planet Music po nóweczkę sztukę „High Proof Cosmic Milk”, a tu taki numer. Niby słyszałem, że już nie dogadują się tak jak kiedyś, ale taki monolit rozbity – zwaliło mnie to z nóg.

Życie jednak idzie dalej. Pojawił się Perła i płyta „Amazing Atomic Activity”, która była jakby odreagowaniem po stracie. Zupełnie nie nowoczesna, klasyczna, hardrockowa. Po jakimś czasie zespół okrzepł z nowym gitarzystą. Pojawił się „Broken Head”, chyba najlepszy moment w Perlazztym okresie zespołu. Płyta krótka, szybka, spójna, z jajem i z przebojem. Zawsze wbijało mnie w podłogę, gdy na telewizorach w empiku leciał teledysk do „Don’t go to where i sleep”.

Fani Acid’s. Pamiętam, że zawsze gdy w końcu doszło do kwaśnej demaskacji (w sensie odkrycia tego, że jesteśmy fanami), łapaliśmy całkiem inny kontakt. W akademiku na jakiejś imprezie poznałem kiedyś taką fankę, i w pracy fana. Od razu pojawiły się jakieś takie fluidy, specyficzne poczucie humoru, które powodowały łatwiejsze porozumienie, łatwiejszą wymianę myśli i zrozumienie.

No tak, ale Perła też wkrótce zniknął. Rozstali się w przyjaźni (to ważne) i pojawił się Lipa. Dla mnie bomba. Zawsze byłem fanem Illusion i ta zmiana wydawała mi się idealna. Czas jednak zweryfikował ją na niekorzyść zespołu. Lipa zniknął z rejonów działania Acid Drinkers prawie tak szybko jak się pojawił, zostawiając po sobie płytę „Rock is not enough”. Płytę nie najlepszą, do której najrzadziej wracam. Powstało pytanie co dalej?

Olass. Olek, dla mnie człowiek znikąd. Facet o którym nie wiedziałem nic, a który odnalazł się w zespole jak żaden z poprzedników. Zaangażowany, wesoły chłopak i dobry muzyk. Płyta „Verses of Steel” z jego udziałem i w większości jego autorstwa miała być nowym otwarciem w historii zespołu. Dostaliśmy do ręki kawał świetnej metalowej muzyki, było pięknie i nagle mój światopogląd znów się załamał. Śmierć zabrała najmłodszego z Kwasożłopów. Olek miał 29 lat. Po koncercie w Krakowie położył się spać i już się nie obudził. Koledzy z zespołu myśleli po prostu, że długo śpi, ale gdy przyszli go obudzić było już za późno. Umarł z przyczyn naturalnych, niewydolność krążenia po długotrwałym wysiłku fizycznym. Chodziłem struty, bardzo mną ta śmierć wstrząsnęła, był młodszy ode mnie...

Jednak przedstawienie musi trwać, chłopaki postanowili grać dalej. Co będzie w przyszłości - czas pokaże, ale na pewno Acid Drinkers pozostaną czymś ważnym w moim życiu. Piasek w klepsydrze ciągle się przesypuje, czas płynie...

wtorek, 7 kwietnia 2009

Psychopop

Wyruszył z domu jeszcze przed świtem. Wtedy dobrze się podróżuje. Jest pusto, chłodno. Przejeżdżał szybko przez uśpione miasteczka i wsie. Radio grało, świat nie wydawał się być taki zły jak zawsze. Poranek był zimny, wiosenny, kilometry szybko mijały i dystans do pokonania skracał się i znikał. Świat budził się do życia, a krawędź wszechświata zbliżała się nieubłaganie. To tam był umówiony, tam miał wyznaczone spotkanie. Przestrzeń robiła się coraz bardziej pusta. Najpierw zaczęły znikać domy i zabudowania, później drzewa, ptaki, drogi, trawa, kępy zarośli. Na koniec zniknęły kamienie i horyzont rozmył się gdzieś w oddali. „To chyba tu” – pomyślał i obejrzał się za siebie. Nie było jeszcze tak źle, gdzieś tam widać było jakieś światła. Pustka nie była jeszcze całkowita.

Pustkę krańca wszechświata wypełniał błyskający z oddali kolorowymi światełkami supermarket „Szatan Value”. Najpiękniejszy zły szerokim uśmiechem i otwartym gestem zapraszał do wejścia. Konie niespokojnie zarżały pod maską, lecz spokój jego twarzy był tak zniewalający, że nie sposób było nie wejść do środka. Nie połechtać się troszeczkę. Takie wszystko było piękne i błyszczące, wino tak dobre, a głos kusiciela tak słodki, że liczyło się już tylko mieć na własność, być posiadaczem. Te piękne miski i jogurty, pachnący chleb i kolorowe butelki lśniące na półkach, olej silnikowy i dvd prawie za darmo... Cel podróży jak ten horyzont, powoli zaczął się rozmywać, przestrzeń zakrzywiła się, aż nakrył wszystko sen...

...straszny...

Pudelsi - WampirPüdelsi - Wampir